Praca jaką wykonuje archiwista podczas opracowania czemuś służy. Czy w pogoni za „metrami” nie wylewamy dziecka z kąpielą? Nie zapominamy o co w tym wszystkim chodzi? Zapewne w wielu archiwach zdarza się poprawiać efekty pracy znakomitych poprzedników, kiedy wykonywano mnóstwo solidnej pracy, ale w nawale zajęć i pogoni za opracowaniem popełniano błędy, niekiedy rażące. Czy za 30-40 lat po nas też ktoś ma poprawiać? Czy nie można wykonać tej pracy raz, a dobrze? Zaczęło się od przepisów o uproszczonym opracowaniu, teraz pomysły z sygnaturą, co dalej? Rozumiem jaki jest tego cel, ale zastanawiam się, czy nie zmierzamy w tym kierunku, kiedy akta trafią na stoły pracowni naukowej bez jakiejkolwiek „obróbki” archiwisty.
Po co nadawać sygnatury w archiwum zakładowym, skoro w większości przypadków trzeba je później zmieniać? Dlaczego sygnatura akt przechowywanych w archiwum państwowym ma być ustalana w archiwum zakładowym? Szczególnie, że nie wiemy jak miało by się to odbywać, a ani chybi będzie bałagan. Bo – jak zauważyła moja koleżanka – albo archiwista zakładowy dostanie pieczątkę AP, co już wydaje mi się wątpliwe, albo magazynierzy usiłując trafić w sygnaturę wypisaną na teczce zmarnują więcej czasu, niż w przypadku jeśli mieliby to robić sami. Tym bardziej, że wiemy ile różnych sygnatur i innych numerków „kłębi się” na okładkach akt (czyli doliczmy czas na domysły: czy to jest sygnatura, czy nie?). Może przesadzam, ale trzeba się z tym liczyć.
Sygnaturę archiwalną nadaje się w wyniku opracowania. Tak było, jest i powinno być. Są pewne kanony archiwistyki, od których nie powinniśmy odstąpić.